Felek

̶  Kiedyś miałem wszystko, wiesz? Miałem dom, no nie taki dom, jak myślisz. Żadne tam ściany i podłogi. One są mało ważne i bez nich da się żyć. Wiem co mówię. ̶  Żachnął się, jakby pies zarzucał mu, że  nieprawdę mówi. Od jakiegoś czasu gadał z obcym psem, który siedział w bezruchu, kilka metrów od niego i patrzył. Zdrzemnął się po południu na ławce, a kiedy się obudził, pies siedział i się gapił. Miał ciepłe, uważne spojrzenie i wtedy jakoś tak, nie wie czemu, zaczął mówić. Do psa.

̶  Rodzinę miałem, żonę i dzieci, czasem wakacje, jak były pieniądze. Na Mazury jeździliśmy wtedy. Pod namiot. Ryby łowiłem na kolację, a mieszkaliśmy w namiocie. Lubiliśmy tak. Mieszkanie też miałem. – Sięgnął niezgrabnie do kieszeni kurtki. Wyciągnął kilka petów, wybrał największego. Sięgnął do drugiej kieszeni, znalazł zgniecione pudełko zapałek. Wyjął jedną, potarł, a kiedy pojawił się płomyk, przypalił nędznego papierosa. Zaciągnął się z lubością.

 ̶  Ty wiesz, jak się kiedyś długo czekało na mieszkanie? Latami się czekało. Najpierw zakładałeś książeczkę mieszkaniową albo rodzicie ci zakładali, jak byłeś mały, bo wiedzieli, że trzeba długo czekać, aż się zbierze odpowiedni pieniądz, to zakładali jeszcze przed komunią. – Pogmerał palcami przy kurtce i guzik wyskoczył z dziurki. Wieczór był ciepły i właściwie kurtka nie była potrzebna. Od dawna już nie była potrzebna, ale co miał z nią zrobić? Przecież nie zostawi jej gdziekolwiek. Co będzie, jak przyjdzie jesień, potem zima? Kurtkę trzeba mieć obowiązkowo. On na szczęście miał. Jak się śpi na dworze, to ciepła kurtka to skarb. Lato zresztą też bywa zimne i deszczowe. Lepiej mieć i nie zastanawiać się, skąd ją wziąć, kiedy będzie zimno.

̶  Potem na tę książeczkę wpłacali pieniądze. Co miesiąc, chociaż ciężko im było. Dobrych miałem rodziców. Już nie żyją. Płacili, aż dorosłem. Jak szkołę skończyłem to poszedłem do roboty i wtedy już sam sobie potem wpłacałem, aż się nazbierało na wkład do spółdzielni i jak się nazbierało, to już wtedy mogłem zapisać się na listę. ̶  Zgniótł resztkę peta butem, potem starannie zgarnął pozostałości na brzeg trawnika.

– Wtedy na wszystko były listy. Na co chciałeś. Na szafki kuchenne, na lodówki, nawet na papierosy. Tylko po mieszkanie nie musiałeś stać w kolejce. Po wszystko inne czasem trzy, cztery doby, albo tydzień. Czasem nawet dłużej. Obecność sprawdzali. Jak cię nie było, to cię skreślali i mogłeś się pożegnać z meblami czy tam z czymkolwiek, aż do następnej kolejki. Społeczne się te listy nazywały, bo je społecznie kontrolowano. Byłeś w kolejce, to byłeś na liście. –  Mężczyzna rozejrzał się, popatrzył na ciemniejące niebo i uśmiechnął się. Trochę do siebie a trochę do psa. Sięgnął do szmacianej torby i wyciągnął koc.

–  Dobrze, że dziś ciepło, to będzie nam się dobrze spało. Żeby tylko deszcz nie padał w nocy. Trawa tak pachnie, że szybko zaśniemy. Lubię tę porę roku. No chodź, połóż się bliżej. – Pies patrzył na człowieka, jakby wszystko rozumiał, ale bliżej podejść nie chciał. Bał się. Dla niego spotkania z ludźmi nigdy nie były przyjemne. Ten tu dwunożny wprawdzie pachniał cudownie, wszystkimi zapachami, jakie pies znał i jakich nie znał jeszcze, ale był obcy. Siedział na ławce i nie robił żadnych gwałtownych ruchów i mówił łagodnie. Może nie był groźny, ale pies na wszelki wypadek siedział w bezpiecznej odległości, a człowiek mówił.

– No to się zapisałem. Powiedzieli wtedy, że z piętnaście lat będę czekał. Może jakbym chciał większe mieszkanie, to by było szybciej, ale ja sam byłem, to po co mi większe. Zresztą limity były. Nie należało się większe. Ja te domy budowałem. Składaliśmy te bloki z płyt, jak je na czas dowieźli, a jak nie, to czekaliśmy. Pośpiechu nie było, ale za to płacili całkiem dobrze i dorobić się dało. Można było zawsze coś ukręcić i sprzedać. Wszyscy tak robili. – Mężczyzna zamilkł, potarł czoło, w zamyśleniu. Potem splunął.

–  A potem przyszła do pracy ona. Zośka. Inżynierowi pomagała. Kawę robiła, telefony odbierała. Ty wiesz, jaka ona była śliczna?- rozmarzył się. Jego rysy twarzy złagodniały. Delikatny uśmiech pojawił się w kącikach ust.

Frag. opowiadania pt. “Felek” ze zbioru opowiadań pt. “Imiennik”

 

Weronika

To był dobry czas dla Weroniki, wszyscy tak mówili.

Kilka dni temu urodziła córkę, zdrową, śliczną, maleńką dziewczynkę, która miała wszystko na miejscu. Miała po pięć paluszków u każdej rączki i po pięć u każdej stópki i wyglądała na zupełnie zadowoloną ze swojej sytuacji. Lekarz mówił, że dziewczynka jest wzorcowym noworodkiem, jaki opisany jest w książkach, a cały poród, to też sytuacja zupełnie książkowa. Nie było komplikacji, więc Weronika była szczęśliwa. Trzymała w ramionach skarb, na który czekała wiele lat, bo Weronika miała problem z zajściem w ciążę.

̶  Wszystko jest w porządku. Wyniki badań nie wskazują na żadne odchylenia od normy, a zatem, pani Weroniko, musi się pani uzbroić w cierpliwość i myśleć pozytywnie. – Lekarz uśmiechał się do niej z za okularów. Sprawiał wrażenie człowieka, któremu można ufać.

̶  Wyniki pani męża są prawidłowe. Nic nie stoi na przeszkodzie, abyście państwo mieli dziecko. Tylko pewnie trochę czasu potrzeba… ̶  ale Weronika nie chciała  więcej czasu. Chciała mieć dziecko.

̶  Możemy oczywiście spróbować in vitro, ale jesteście państwo zdrowi oboje. Nie ma przeciwwskazań do zajścia w ciążę. Proponuję poczekać jeszcze trochę. Jest pani młoda, jest czas. – Inni lekarze, których odwiedziła, twierdzili to samo, ale w ciążę Weronika nie zachodziła, mimo regularnych stosunków z mężem.

***

Życie Weroniki było przyjemne. Była uśmiechniętą i ciepłą osobą, nauczycielką, którą dzieci uwielbiały. A ona była dla dzieci zawsze tam, gdzie jej potrzebowały. Dzieci zaś zabiegały o jej obecność i o jej zainteresowanie.

Na wsi rodzice nie zawsze mają czas dla własnych dzieci. Ważniejsze bywają orka, zasiew, rodząca krowa. Weronika o tym wiedziała. Czekała więc na dzieci codziennie sporo przed dzwonkiem. Kiedy rano stawały w drzwiach szkoły, ona już tam była. Niektóre dzieci w pośpiechu kierowały się do szatni, inne wciąż zaspane, posuwały się wzdłuż ściany w nadziei, że trafią na otwarte drzwi. A ona tam stała uśmiechnięta i pachnąca. Pomagała zdejmować ciężkie kurtki, umieszczać czapki i szaliki w rękawach. Czasem szarpała się z opornymi, mokrymi butami, lub ciasnymi kapciami, które za nic nie chciały trzymać się na śliskich rajstopach.

Szli potem wszyscy do klasy i zanim jeszcze zadźwięczał dzwonek, ona wskazywała im gdzie mają usiąść, bo zmieniała im miejsca codziennie. Mówiła, że jest w tym pewna zagadka. I była. Nie wiadomo, jakiego klucza używała Weronika, ale dzieciom podobało się te codzienne zmiany i każde dziecko było podekscytowane tym, że obok niego usiądzie dziś ktoś inny.

Wszystkie dzieci bardzo się lubiły. Nie wiadomo, czy był to efekt zabiegu Weroniki z tą jej codzienną zmianą miejsc, czy też zwyczajnie dzieci lubiły się, bo były w tym samy wieku, w tej samej klasie, z tą samą panią i z tej samej wsi. A swoją panią uwielbiały, bo uśmiechała się promiennie do każdego z nich i cierpliwie tłumaczyła niezrozumiałe sprawy. Była jak druga mama, czasem nawet lepsza niż mama, bo nie krzyczała, miała czas i ciepłe dłonie i miała dla nich codziennie rano gorące kakao.

Frag. opowiadania pt. “Weronika” ze zbioru opowiadań pt. “Imiennik”

 

Marta

Marta miała tylko dwie ręce, którymi starała się zarobić na życie.
Miała też syna oraz niepohamowany apetyt na seks. Może nie tyle na seks, ile na to, co poprzez seks można było załatwić. Nie była samotna, miała partnera. Nie wybrała go wprawdzie, bo to on wybrał ją. Chciał bardzo być częścią jej życia i gotów był z nią zamieszkać, chociaż wszelkie znaki wskazywały, że ten związek nie może się udać. Skoro jednak wybrał ją, a ona nie miała nic przeciwko temu, to wprowadził się do niej — swojego mieszkania nie miał. I dobrze się stało, głównie dla Marty. Niecodziennie przecież się zdarza, że kobieta może mieć mężczyznę na co dzień i na noc. Takiego, który ślepo ufa, gotuje i zajmuje się jej dzieckiem, kiedy ona jest w pracy. Może to nie był szczyt marzeń, ale na przeczekanie mogło być.
Marta pracowała. Na własny rachunek i z dużym zaangażowaniem, wynikającym z potrzeby zabezpieczenia bytu. Lubiła luksusowe ciuszki, luksusowe samochody i luksusowe restauracje.
Była piękną kobietą. Miała niestety zasadniczą wadę, była zbyt emocjonalna. Przy czym emocjonalność Marty polegała na wpadaniu w pasję, jeżeli jej wyobrażenie o świecie, lub sytuacji, w jakiej się znalazła, kładło się w gruzy. Patrzenie Marty na świat odbywało się bowiem, poprzez pryzmat jej własnej osoby. Innym dawała z siebie tyle, ile mogła i tyle, żeby nie bolało, ją.
Można byłoby rzec, że Marta była zimna, ale to tylko pozory! Jeśli się widziało jej łzy, drżące usta, dłonie nerwowo splatające się ze sobą, a wszystko otulone zmysłowym zapachem perfum, to miało się wrażenie, że to kwintesencja kobiecości emocjonalnej rozkwitała nam przed nosem. Marta nie była zimna! Dla siebie.
Z ludźmi żyła zazwyczaj zgodnie. Póki nie wchodzili jej w drogę. Była miła, uśmiechała się życzliwie. Czasem wrzuciła złotówkę do miseczki żebraka, jeżeli nie miała możliwości go ominąć, lub towarzystwo osoby, na której jej zależało, wymuszało taką sytuację. Zawsze starała się, żeby to, co robiła, mogło zostać dobrze ocenione, bo to przecież był kapitał na przyszłość.
Zwierząt nie znosiła. Zostawiały kłaczki na ślicznych sukienkach Marty, chciały być dotykane i ocierały się o nogi. Marta miała wypielęgnowane dłonie i lubiła mieć je czyste. Dotykanie zwierzęcej sierści napawało ją odrazą. Bała się też o swoje pończochy, które powinny zawsze wyglądać nieskazitelnie. Omijała zatem wszystkie domy ze zwierzętami albo deklarowała alergię, jeśli zaproszenia nie udało się uniknąć. Zwierzęta trzymano wtedy daleko od Marty, a ona bezkarnie mogła twierdzić, że są urocze.
Śliczny nosek Marty nie znosił też zapachu potu. Odmawiała wszelkich spotkań na siłowni, wycieczek rowerowych, tudzież gry w tenisa. Miała świadomość, że tenis, to zajęcie uprawiane z przyjemnością przez ludzi zamożnych. Tego akurat nie rozumiała, bo cóż to miało wspólnego z przyjemnością? Zastanawiała się jednak, czy nie byłoby dobrze zakupić rakietę, oraz stosowny do tenisa strój. W krótkich spódniczkach było Marcie do figury, mogła je nosić bez obaw. Grać nie musiała przecież, ale czas na korcie, w celu nawiązywania kontaktów, spędzać mogła.

Frag. opowiadania pt. “Marta” ze zbioru opowiadań pt. “Imiennik”

Listopadowy dzień

To był piękny, jesienny dzień. Nie co roku zdarza się, że tego dnia świeci słońce, a drzewa stoją w jego promieniach, czerwono złote.

Rozejrzałam się wokół. Prawie na wszystkich grobach płonęły znicze i wszędzie stały kwiaty. Feeria barw zamknięta w płatkach chryzantem, cmentarnych kwiatów, których zapach kojarzył mi się zawsze i wyłącznie z tym miejscem.

Było pięknie i cicho, tylko wiatr poruszał gałęziami drzew i strącał liście ludziom pod stopy, przyozdabiał płyty nagrobne i znicze . Ludzi było sporo, ale w tym miejscu wszyscy zachowywali się cicho. Czasem tylko śmiech obwieszczał, że spotkała się rodzina, która dawno się nie widziała. Był to jednak śmiech subtelny, nie drażniący ucha.

Siedziałam na ławeczce przed grobem dziadków i wspominałam. Po to tu przyszłam, powspominać ich i moje życie z nimi.  Wspominałam babcię i jej „zjesz coś? „ i dziadka – „daj to, naprawię”,. Wspominałam ciepło ich małego domu i radosne chwile, jakie w nim spędziłam. Brakowało mi ich bardzo…

̶  Czy mogę posiedzieć z panią chwilkę? – Mężczyzna nie czekając na odpowiedz, usiadł obok mnie Przesunęłam się lekko. Zimny powiew wstrząsnął mną delikatnie. Chyba wiatr się wzmaga, pomyślałam.

̶  Proszę bardzo, ławka jest spora. Proszę spocząć.  ̶  Zerknęłam na mężczyznę ukradkiem. Siedział mocno wyprostowany. Jego siwe włosy były gładko zaczesane. Ubrany był mimo pory, tylko w garnitur. Patrzył przed siebie. Mogło być mu trochę zimno. Pogoda nie sprzyjała przebywaniu w lekkim garniturze  na cmentarzu. Pomyślałam, że posiedzę jeszcze małą chwilkę i pójdę. Nie chciałam się zrywać gwałtownie, żeby nie sprawić mu przykrości.

̶  Kiedy się poznaliśmy – głos mężczyzny był cichy, szeleszczący. W pierwszych chwili myślałam, że to wiatr szumi.

̶  Mieliśmy oboje po 16 lat. To były pierwsze dni powstania. Ona była taka krucha, taka delikatna. – Mężczyzna mówił w przestrzeń, jakby nie do mnie. Nie śmiałam się ruszyć.

̶  Zachwyciła mnie jej uroda. I odwaga.  Myśmy się wtedy wszyscy bali, ale ona była odważna bardziej. A może tylko chowała swój lęk głęboko. Była sanitariuszką. Pewnie myślała, że jeśli nie będzie widać jej strachu, to i rannym będzie lżej znieść zbliżającą się śmierć – Mówił głosem monotonnym, bez emocji. Czułam, że nie wolno mi teraz wstać i odejść. Nie miałam ochoty na rozmowę, ale czułam, że nie wolno mi go zostawić samego z jego wspomnieniami. Miałam wrażenie, że on musi to wszystko komuś opowiedzieć, właśnie dziś.

̶  Kiedy powstanie się skończyło, wmieszaliśmy się w tłum cywilów. Niemcy pogonili nas w kierunku Pruszkowa. Nie wiem, jakim cudem udało nam się ocaleć. – Zapadła cisza. Zerknęłam na mężczyznę, siedział nadal mocno wyprostowany. Jego mleczne włosy, gładko zaczesane nie poddawały się wiatrowi w ogóle.

̶  Zabrano nas do Auschwitz. To dobrze, że razem. Mogłem się nią nadal opiekować. Niewiele mogłem, ale zdaje się, że samo to, że żyliśmy, dodawało nam sił. I przeżyliśmy to piekło.  –  Światła na grobach paliły się jasno, osłonięte od wiatru szklanymi czarami. Te, które były odkryte, zgasły już dawno. Siedziałam nieporuszona, a on kontynuował.

̶  Kiedy nas wyzwolono, wróciliśmy do Warszawy. Nikt z naszych bliskich nie przeżył, ale my żyliśmy. Znaleźliśmy sobie lokum i jakoś było. Dwa lata później wzięliśmy ślub. Ja poszedłem na studia, ona pracowała w żłobku. Dzieci już wtedy rodziło się dużo, jak to po wojnie. Ktoś musiał się nimi zajmować. Studiowałem i pracowałem. Zbudowaliśmy wtedy dużo domów. W jednym z nich znalazło się dla nas mieszkanie.  ̶  Zadrżałam z zimna. Siedziałam tu już dłuższą chwilę zanim mężczyzna się pojawił. Razem również już siedzieliśmy jakiś czas. Miałam jednak pewność, że nie wstanę, póki on nie skończy mówić. Słuchałam go jak zauroczona.

̶  Dzieci nie mieliśmy. Doktor Mengele postarał się o to, żebyśmy ich nie mieli. Pewnie dlatego ona chciała pracować w żłobku. Nigdy o tym nie mówiła, a ja wiedziałem, że nie należy pytać.  ̶ Popatrzyłam na jego dłonie równo ułożone wzdłuż kantów spodni. Nie miał nawet szalika.

̶  Nie zimno panu? – Zapytałam, ale moje pytanie pozostało bez odpowiedzi. Wyglądał na wiekowego, może miał problem ze słuchem. Postanowiłam więc nie pytać już o nic, tylko posłuchać tego, czym się chce podzielić.

̶  Żyliśmy sobie spokojnie, we dwoje. W świecie były różne zawieruchy, w Polsce się zmieniało, ustrój się zmieniał, ale myśmy trwali przy sobie. – Wiatr wiał coraz mocniej, zrobiła się lekka szarówka. Ludzi było mniej niż przed godziną.

̶  Ona była całym moim życiem, nadzieją i przystanią. Wracałem do niej po wszystko, po siłę, po odpoczynek, po wiarę, po miłość, czasem po przebaczenie. – Wciąż siedział sztywno. Jego pozycja, odkąd usiadł obok mnie, nie zmieniła się w ogóle.

̶  I szukam jej, już od pięciu lat. Nie wiem, gdzie leży. Co roku o tej porze odwiedzam kolejny cmentarz w nadziei, że ją znajdę. Tylko raz w roku, w ten dzień właśnie, mogę wyjść. – Popatrzyłam na niego, wydał mi się dziwnie blady.

̶  Nie był pan na pogrzebie? – zapytałam po dłuższej chwili. Odwrócił się do mnie. Oczy miał zupełnie puste.

̶  Nie, bo zmarłem kilka lat wcześniej. – Zerwałam się przerażona z ławki, na której nie siedział już nikt.

Ewa

Zawisłam w  przestrzeni. Pomiędzy jedną kanapką a drugą. Pomiędzy butelką a pieluchą. Zabrakło mi pary na jakiekolwiek działanie.

To ja. Strzępek kobiety bez marzeń, sił i emocji. Rozciągnięta koszulka i wypchane spodnie dresowe – oto mój uniform od kilku lat. Odruchowo przeciągnęłam dłonią po nieświeżych włosach. Kilka dni temu Leon przykleił mi do włosów gumę. Stwierdził, że nie miał co z nią zrobić. W taki oto sposób oznakował mnie, oflagował potwierdził status samotnej matki, w obronie której, nie stanie żaden groźny ojciec.

Dzieci  robiły ze mną co chciały od zawsze, nigdy sobie z nimi nie radziłam. Odkąd Leszek się wyprowadził, nie radziłam sobie z nimi jeszcze bardziej, jeżeli można powiedzieć, że można nie radzić sobie bardziej. „Ty draniu!” pomyślało mi się i zdałam sobie sprawę, że myśl o Leszku to jedyna obecnie siła, która może mnie pobudzić do działania.

Usłyszałam dziki wrzask…to obudziło mnie na dobre. Klara! Powinna dostać butelkę! Zerwałam się z kanapy, która na kilka chwil stała się dla mnie bezpieczną przystanią i pognałam do kuchni. Gnając tak, uświadomiłam sobie, że przemieszczam się raczej wolno i dziwnym krokiem. Jak marynarz odbijający się od burty, stąpający po śliskim pokładzie w czasie sztormu.

Nie spałam już druga dobę. Nie liczyłam kilkuminutowych drzemek pomiędzy karmieniami, termometrem, praniem pościeli, pojeniem i wszystkim tym, co dzieje się kiedy piątka dzieci zachoruje.

Nie wiem, jaki jest dziś dzień tygodnia. Nie pamiętam kiedy jadłam. Chciałabym łyk piwa…Chciałabym stąd wyjść!

Moje dzieci, cała piątka, złapała rota wirusa i ja chyba też. Zdrowy jest tylko kot, ale jego oczywiście nie interesuje nic, poza jego miską. Zdrajca!  Ale ja się trzymam jakoś, bo ktoś w tym gronie musi się trzymać. Ktoś musi zajmować się tą gromadką. Tak wyszło, że to  na mnie spadł cały ciężar tej opieki, prania, pojenia, podcierania, mycia. Temu trzeba dać leki, tamtemu płyn, temu banana. Ale kocham je wszystkie bardzo mocno, dam radę.

̶  Mamo ciemno mi się robi, słabo mi  ̶  mówi najstarszy, kiedy prowadzę go do łazienki. Sam nie ma siły iść. Mam niewiele więcej sił niż on.

̶  Wiem synku, wiem. To minie, za jakiś czas – pocieszam jego i siebie zarazem i mam nadzieję, że tak będzie. Opieram się o ścianę. Czekam, aż dziecko wstanie z sedesu. Jestem taka zmęczonai wciąż coś trzeba robić. Nawet nie mam czasu zwymiotować. Gdybym tylko miała na to czas. Jasna cholera, Leszek! Wszystko wylądowało by na tobie, gdybym tylko miała na to szansę!

Ania płacze. Pielucha Klary jest przepełniona, Leon chce pić. Marek i Aureliusz  (kto im te imiona wybierał?) wymagają kąpieli. Ja wymagam kąpieli! Wymagam szacunku. I bardzo chce mi się spać…

Marzy mi się spadochron. I sen… I długa, czerwona suknia, z trenem. A niech tam, niech się plącze ten tren. I kasyno. Gram w ruletkę, ktoś rzuca kośćmi, wygrywam ja, zgarniam całą pulę. Jest cudownie. Nic nie muszę.

Frag. opowiadania pt. “Ewa” ze zbioru opowiadań pt. “Imiennik”

Miłość

Paweł  delikatnie nacisnął klamkę, drzwi ustąpiły. Wszedł do zalanego popołudniowym światłem pokoju. Pod ścianą stało białe, szpitalne łóżko. Zmrużył oczy, poszukał znajomego kształtu. Leżąca na łóżku staruszka uśmiechnęła się do niego.

–  Witaj, Pawełku. Cieszę się, że przyszedłeś. – Wskazała mu miejsce obok siebie. Paweł usiadł. Delikatnie dotknął suchej, pomarszczonej dłoni.

– Codziennie przecież przychodzę, – uśmiechnął się ciepło. Ogarnęło go wzruszenie. Wiedział, że nie zostało jej zbyt dużo czasu, a miał jej tak dużo do powiedzenia, i dużo jeszcze chciał usłyszeć.

– Masz dla mnie dziś więcej czasu, Pawełku? – usłyszał w jej głosie nadzieję.

– Tak, mam dużo czasu. Zostanę dziś tak długo, aż zaśniesz. – Sięgnął po książkę leżącą na szafce nocnej.

–  Gdzie skończyliśmy? – Szukał właściwiej strony. Od kilku dni czytał jej „Robinsona Crusoe”. Dziś pewnie skończą.

–  Poczekaj Pawełku. Zanim zaczniesz czytać chcę ci powiedzieć, że gdziekolwiek będę, będę za tobą bardzo tęsknić, i cieszę się, że powiedziałeś mi kim jesteś. – Zacisnęła drobne palce na jego dłoni.

– Kocham cię, babciu. Bardzo cię kocham.

Babcia uśmiechnęła się do niego z miłością.

***

– Tak bardzo cię kocham. – Paweł ujął w dłonie twarz Dominika. Patrzył mu w oczy. Ogarnęła go fala wzruszenia. Dominik był miłością jego życia. Wiedział o tym od jakiegoś czasu. Miał pewność. Chciał spędzać z nim każdą, wolną chwilę. Chciał spędzić z nim życie.

–  Rozmawiałeś z nią? – Dominik delikatnie pogładził go po policzku.

– Nie. To trudna rozmowa, nie wiem jak zacząć. Nie wiem, co powiedzieć. – Paweł przeczesał dłonią włosy. Czuł się źle się z tym, co musiał zrobić. Zgarbił się.

–  Ale musisz, wiesz? Musisz. Bo to dla mnie też trudne, żyć tak w zawieszeniu. Chciałbym, żebyś tu był. Żebyś mnie przytulał, kiedy jest mi źle, i żebym nie musiał się już martwić, że już nie przyjdziesz.  – Dominik miał łzy w oczach, skulił się w sobie. Będzie płakał, pomyślał Paweł. Nie chciał, żeby Dominik płakał. Nie chciał, żeby ktokolwiek płakał przez niego.

–  Kocham cię. Wszystko się ułoży.  –  Uśmiechnął się do Dominika. – Możesz już szykować dla mnie miejsce w szafie. – Powiedział to z całą stanowczością, na jaką go było w tym momencie stać.

 Dominik uśmiechnął się, a uśmiechał się tak pięknie, całym sobą.

***

–  Nie spisz jeszcze, maleńka? – Zagarnął drobne ciałko i mocno przytulił. Ewa przylgnęła do niego ciasno.

–  Nie śpię tatusiu, jeszcze nie. Czekałam na ciebie. Poczytasz mi? Albo jeszcze lepiej opowiedz mi wymyślankę. – Jego córeczka miała takie zabawne kucyki i ogromne oczy. Uśmiechała się do niego, kręcąc śmiesznie główką. Uwielbiał ją, uwielbiał te jej cudowne, ogromne oczy i tę łatwość z jaką z powagi przechodziła do radości.

–  Opowiem ci, Ewuniu, wymyślankę, jeśli chcesz. Chcesz? O pewnym chłopcu, który się pogubił? – Paweł pomyślał, że może to za wcześnie, a może Ewa zapamięta tę historię i kiedyś zrozumie.

–  Tak! Tak! Tak! O chłopcu, który się pogubił chcę. – Podskakiwała tak zabawnie na jego kolanach, klaszcząc w dłonie.

– To posłuchaj. Był sobie chłopiec, który nie wiedział kim jest. Wszyscy mówili mu „Jesteś mężczyzną, nie maż się, zachowuj się jak mężczyzna, myśl jak facet”, ale on nie wiedział co to znaczy. Starał się być odważny i prawdomówny, ale wciąż czegoś mu brakowało. A potem urodziła mu się córeczka i to był najszczęśliwszy dzień w jego życiu. – Paweł głaskał włosy córki. Twarz mu stężała. Uśmiech znikł.

– I co, i co było dalej, tatusiu? – Mała siedziała spokojnie na jego kolanach, wpatrywała się w jego twarz, jakby wiedziała, że usłyszy coś bardzo ważnego.

– I wtedy pojawił się w życiu tego chłopca inny chłopiec, który pokazał temu zagubionemu, kim on naprawdę jest. Zabrał go do swojego świata, a potem żyli długo i szczęśliwie. – Paweł położył córeczkę do łóżka, przykrył kołdrą i pocałował w czoło.

– A teraz śpij maleńka, kocham cię bardzo. Śpij. – Zamknął za sobą drzwi jej pokoju. Westchnął. Wiedział, że teraz czeka go najważniejsza rozmowa w życiu.

 

***

–  Zasnęła?  – jego żona podniosła wzrok z nad książki. Uśmiechnęła się do niego. Pokój tonął w ciepłym świetle lampy. Mieli bardzo przytulny dom.

– Długo cię nie było, a Ewa bardzo na ciebie czekała. Zrobić ci coś do jedzenia? Mam ciepłą zupę, chciałbyś? – Podniosła się z kanapy.

– Iwona, nie, poczekaj. Porozmawiajmy – musiał przeprowadzić tę rozmowę. Musiał to zrobić dziś, tak postanowił.

– Stało się coś? – Iwona usiadła z powrotem na kanapie. Patrzyła na niego uważnie. Widział, że się spięła. Zawahał się, ale musiał przecież.

– Kocham cię, jesteś moją rodziną – zaczął.

– Wiem, – znów się uśmiechnęła. Jakże on siebie w tej chwili nienawidził. Wiedział, że to co powie, sprawi jej ból.

– Posłuchaj, kocham cię jak mojego największego przyjaciela. Kocham cię bardzo, bo jesteś matką mojej córki, jesteś moją rodziną, ale Iwona, nie kocham cię tak, jak mężczyzna powinien kochać kobietę. Tak cię nie kocham. – Zacisnął dłonie na poręczy fotela. Stało się, pomyślał.

 

– Co ty mówisz, Paweł, opanuj się chłopie. Na dowcipy ci się zebrało? – w jednej chwili posmutniała, zbladła. Jej oczy stały się ogromne. Wiedział, że spodziewa się ciosu.

 

– Jestem gejem, Iwona, i tak, jestem tego pewien. Chciałbym odejść, jeśli pozwolisz…

Zapadła cisza. Widział ogromny ból się w jej oczach. Widział, że błaga, żeby powiedział, że to nie jest prawda.

– Zostań, proszę… To się jakoś poukłada, jakoś to przegadamy. –  Wyciągnęła do niego rękę.

– Ja, Iwona, nie mogę zostać dla ciebie. Mógłbym dla Ewy, ale myślę, że wtedy skrzywdzę ją, ciebie, siebie i tego mężczyznę, którego kocham. I, tego jestem pewien, nigdy nie ucieknę od siebie. -Iwona gwałtownie pochyliła się, wyglądała jakby dostała pięścią w brzuch. Chciałby ją ochronić, ale wiedział, że musi jej powiedzieć wszystko.

– Zadbam o was obie i będę was kochał nadal, ale muszę odejść, bo bardzo pragnę być sobą. Wybacz mi, jeśli umiesz, a jeśli nie umiesz, to trudno… będzie mi źle, ale pogodzę się z tym. – Zapadła cisza. Chciałby ją przytulić, wiedział jednak, że to ostatnia rzecz, jaką wolno mu zrobić.

– Zostań, proszę. – Iwona rozpłakała się. – Kocham cię.

Iza

– Od dziś zamierzam być szczęśliwą kobietą, u boku najwspanialszego mężczyzny, jakiego znam. Pamiętasz jak to mówiłam? – Iza sięgnęła po butelkę, nalała wina do swojego kieliszka, zamachała butelką przed moim nosem, a potem, odstawiła ją na stół. Podniosła do góry kieliszek, wypełniony płynem w kolorze burgunda. Długo wpatrywała się w barwę wina. Miałam wrażenie, że zawisła wzrokiem nad kieliszkiem, bo jej myśli znalazły się daleko stąd, daleko, od mojego mieszkania.

– No to tak mówiłam. Tak chciałam, ale tak się nie stało. Gwałtownie wstała.
Wino z kieliszka rozchlapało się na jej bluzkę, zdobiąc ją czerwoną plamą. I wtedy  stanął mi przed oczami ten dzień, kiedy Iza poinformowała cały świat o tym, co zamierza zrobić i jak od teraz żyć. Informowanie świata o swoich planach zaczęła ode mnie. To było jakieś pięć miesięcy temu…

***

Zadzwoniła przed siódmą rano, chociaż wiedziała, że ta godzina to dla mnie świt i moje zdolności przyswajania informacji o tej porze są wyjątkowo marne. Widocznie jednak wiadomość, którą chciała mi zakomunikować była na tyle ważna, że wszystko inne nie miało znaczenia.

– Od dziś zamierzam być szczęśliwa kobietą, u boku najwspanialszego mężczyzny na świecie! – Wykrzyczała jednym tchem. Zamarłam.

Oczywiście, że życzyłam jej jak najlepiej, ale po pierwsze, było wcześnie rano, a  po drugie, czerwona lampka zapaliła mi się w głowie.

–  Powiedział żonie? Rozwodzi się? – zapytałam.

– Nie zdążył! Ona przeczytała nasze maile, to suka, widzisz? Chyba myśli, że tajemnica korespondencji jej nie obowiązuje, czy co? No i go wyrzuciła. On właśnie do mnie jedzie. Taksówką, wyobraź sobie. Samochód mu zabrała… ale to nic. Alutka, jaka ja jestem szczęśliwa! Będę go teraz miała i w dzień i w noc.

– No w dzień to chyba nie, bo do pracy chyba musisz chodzić? – Chciałam ją ostudzić, nieco głupawym żartem, chociaż wiedziałam, że Iza w tym stanie euforii nie zrozumie aluzji.

–  Oj tam, czepiasz się. A ja taka szczęśliwa jestem! Będziemy mieszkać razem, razem będziemy robić zakupy, będziemy razem obiady gotować. Może dziecko sobie zrobimy. – Recytowała, jak mała dziewczynka, która robi wyliczankę. –  On będzie się mną opiekował, zabierał na wspaniałe urlopy. – Szarpnęło mną.

– Chyba za twoje pieniądze, co? Przecież on nie pracuje, – wyrwało mi się i natychmiast pożałowałam.

– “Uspokój się” – , nakazałam sobie, – “to nie jest twoja sprawa” – pomyślałam. Może oni sobie teraz ułożą życie po swojemu. On znajdzie pracę, coś przecież chyba umie robić. Po jego rozwodzie wezmą ślub, potem pojawi się dziecko. Iza zawsze marzyła, żeby mieć męża, stabilizację, rodzinę. No to może się jej spełnia właśnie.

–  Alutka, ja wiem, że to tak byle jak wygląda. Ale zobaczysz, ja mam na niego dobry wpływ, on tak mówi, a ja widzę, że to prawda. Pójdzie do pracy przecież. Coś znajdzie, jest dobrym fotografem. Damy radę. –  Iza upajała się swoim przyszłym szczęściem z ogromną pewnością tego, że wydarzy się wszystko to, o czym marzy. A niech jej będzie. Jakoś jej się do tej pory nie udawało, może tym razem będzie inaczej? Zabrakło czasu żeby pogadać dłużej, bo szczęście Izy właśnie nadjechało i Iza musiała się rozłączyć. Mój sen diabli wzięli, udałam się zatem do kuchni, zaparzyłam kawę, i zatopiłam się we wspomnieniach.

Frag. opowiadania pt. “Iza” ze zbioru opowiadań pt. “Imiennik”

Czerwone światło

1.

Jestem zmęczona. Jeszcze 10 minut i odpocznę. Zrzucę buty, zdejmę tę kieckę, nienawidzę jej! Otworzę wino… i zapomnę o pracy. Boli mnie kark, wciąż czuję napięcie w mięśniach. To był trudny klient, ale dałam radę. Jeszcze tylko kilkanaście minut i będę w domu. Napuszczę wody do wanny, jakiś olejek, w tle Bocelli. Rozluźnię się. Może poczytam. Zadzwonię do…Och. Co do cholery ten idiota robi?! Czemu ten pedał tak źle działa, co się dzieje?! O rany…Boże! tylko nie to! Niech mu nic nie będzie! Skąd on się tu wziął…Co to jest? Czemu mam mokrą sukienkę?  Te drobinki? To szyba? Co to za tłum? Skąd wzięli się ci ludzie? Czego chcą? Co się stało? Muszę wysiąść i sprawdzić, co z tamtym facetem? Chyba leży na jezdni. Dlaczego nie mogę ruszyć ręką? Czemu nie mogę się poruszyć? Co tak śmierdzi? Muszę mu pomóc. Jest mi zimno…jest mi bardzo zimno. Wysiądę, muszę sprawdzić, nie mam sił. Jeszcze chwila i zbiorę się. Syrena wyje? Aha, karetka jedzie. Muszę zjechać…muszę…

 

2.

Siedzisz nieruchomo. Starasz się oddychać równo, głęboko. Trzymasz się. Wiesz, że stało się coś złego i starasz się o tym nie myśleć. Wyobrażasz sobie, ze biegniesz po łące. Nie ma cię tu, jesteś tam. Patrzysz w niebo, myślisz tylko o gwiazdach. Jedna, druga, o, tam jest Mars. Robisz sobie wycieczkę. Inna atmosfera tu jest, to dlatego tak brakuje ci tchu, ale za to jest tak pięknie. Wszystko inne jest nieważne… I czujesz dotyk obcej dłoni. Wraca ci świadomość. Już  wiesz, gdzie jesteś. Czujesz bój. To przez chwilę…. Wiesz przecież, że minie, bo ból zawsze mija. Czujesz się marnie. To nic, to nic. Zasypiasz. Nie wolno ci! Pamiętasz z ratownictwa, że nie wolno, ale to jest silniejsze od ciebie. Robisz wdech… Liczysz gwiazdy. Skupiasz się, nie chcesz spać, ale…opuszczasz swoje ciało. Ono zostaje tam, gdzie niedawno byłaś ty. A ty ulatujesz. Jesteś wolna.

3.

Trzymał ją za rękę, tylko tyle mógł zrobić. Ktoś wzywał karetkę, ktoś krzyczał. Miała szeroko otwarte oczy. Była taka młoda, taka śliczna i taka przypadkowa. Wiedział, że czegoś chce. Miała w oczach prośbę. Widział krew na jej sukience i kierownicę wciśniętą nienaturalnie w jej ciało. I widział rowerzystę leżącego na jezdni. To był ułamek sekundy, kiedy ten rower wtargnął na jezdnię. Ona nie mogła nic więcej zrobić, poza tym, co zrobiła, odruchowo. Popatrzył na samochód, w który uderzyła. Zobaczył w nim kierowcę z głową bezwładnie zwisającą na piersi. Odwrócił głowę,  Zobaczył rowerzystę wstającego z ziemi. Patrzył z niedowierzaniem, jak tamten podnosi rower, wsiada i wolno rusza, nabiera rozpędu, znika za zakrętem. Patrzył w martwe oczy ślicznej dziewczyny. Jeszcze klika minut temu był tylko przechodniem. Miał czerwone światło, on i rowerzysta, ale to już przeszłość…To był taki piękny dzień…

Powinien wstać i sprawdzić, co dzieje się z tamtym kierowcą. Nie mógł jednak zostawić jej tu samej. Miała zimne dłonie. Chciałby je rozgrzać. Chciałby cofnąć czas.

Nina

–  Co robisz z tym pudełkiem Ninko?Babcia pochyliła się nade mną i przyglądała mi się uważnie.

–  Zdjęcia babciu robię, to mój aparat jest.

To było 30 lat temu. Miałam wtedy 6 lat. Mój ojciec kupił sobie aparat fotograficzny. Był z niego bardzo dumny. Robił nam zdjęcia cały czas, w dzień, w nocy i w każdej sytuacji. Tamtego dnia byliśmy u babci Jadzi. To były jej imieniny, było dużo prezentów, tata robił wszystkim zdjęcia. Zazdrościłam mu. Bardzo chciałam mieć taki aparat, albo chociaż potrzymać przez chwilę to cudo z wielkim okiem i wieloma pokrętłami, ale tata konsekwentnie odmawiał.

–  Za mała jesteś, nie rusz, to drogie jest. Jak podrośniesz to się zobaczy.

Byłam rozczarowana. Rozpłakałam się wtedy żałośnie i uciekłam do kuchni. Na podłodze leżała siatka, pełna porwanego papieru, różnych wstążek, pudełek i pudełeczek. Jedno pudełeczko leżało obok. Było takiej wielkości jak aparat taty. Wzięłam je sobie. Przyłożyłam do oka. Naciskałam wyimaginowany spust, cyk, cyk, kiedy babcia weszła do kuchni i zadała mi pytanie:

 co robisz z tym pudełkiem Ninko?

Postanowiłam wtedy, że kiedy dorosnę zostanę sławnym fotografem. Dlaczego akurat teraz przyszło do mnie to wspomnienie? Nie wspominałam tego momentu nigdy dotąd. Być może zdjęcie, na które właśnie patrzyłam, przypomniało mi tę scenę.

Ze zdjęcia patrzyła  na mnie mała dziewczynka z pudełkiem w dłoni. Niby nic szczególnego, ale to zdjęcie, miało w sobie coś magicznego. Światło padało pod wyjątkowym kątem i rozświetlało twarz, a właściwie oczy dziewczynki. Cała reszta nie była tak ważna. To oczy były bohaterem zdjęcia. Cudne oczy. Dwuwymiarowy obraz ożywał i sprawiał wrażenie, jakby był cząstką wyjętą z prawdziwego świata. To było niesamowite.

Miałam szczęście, że mój tygodnik wysłał mnie, żebym zrobiła fotoreportaż z otwarcia wystawy znanego fotografa, Adama Kordoby. Napawałam teraz duszę obrazami, jakich nigdy nie widziałam. Zdjęcia żyły, poprzez zamkniętą w nich dynamiką. Magiczne światło czyniło z tych fotografii dzieła sztuki. Pozwalało zobaczyć uwiecznione życie w inny sposób. Mówiły do mnie.

Zwykle pierwszego dnia na wystawach jest dość głośno. Ludzie rozmawiają ze sobą, wymieniają uwagi, cieszą się, że się spotkali. Kieliszki delikatnie dzwonią, flesze błyskają, szczęk migawek uzupełnia resztę. Zwykle, bo dziś było inaczej. Ludzi było sporo, delikatny szmer rozmów nie zakłócał oglądania zdjęć. Ludzie przesuwali się, zatrzymywali, zamierali, jak ja…a we mnie rodziło się uczucie, którego jeszcze nie potrafiłam nazwać. Od kilku lat byłam fotografem. Zrobiłam wiele zdjęć, niektóre były wyjątkowo udane, ale takich jak te, które wisiały na ścianach, nie umiałam robić. Chyba nikt inny, poza autorem wystawy nie potrafił robić takich zdjęć. Kim jest ten człowiek, który zamknął chwilę w obrazie w sposób tak wyjątkowy? Jak wygląda, co myśli, co czuje, kiedy naciska guzik spustu? W jaki sposób i o czym rozmawia z człowiekiem, którego fotografuje?

frag. opowiadania pt. “Nina”

Portrecista

Codziennie siedzę przy deptaku. Czytam. Czekam, aż ktoś usiądzie na pustym krzesełku. Sięgam po ołówek i dopiero wtedy patrzę w twarz. Fascynują mnie ludzkie twarze. Dawniej wolałem dłonie, takie zastygłe w geście.
Kiedyś spojrzałem w oczy pewnej kobiety. Były bezbrzeżnie smutne. Błękitne, duże i przerażająco smutne. Niesymetryczne. Cała jej twarz była niesymetryczna. Uniesiona lewa brew, lekko opadająca powieka i leciutko opadający kącik ust. Twarz wydawała się spokojna, ale ta asymetria… Rozumiałem ten smutek, tę beznadziejność. Mogłem jej pomóc. Wiedziałem jak. Kiedy skończyłem rysować z kartki patrzyła na mnie kobieta o regularnych rysach twarzy, z lekkim błyskiem w oku. Taką chciałem ją zapamiętać. Zapytałem, czy zechce mi podać adres. Powiedziałem, że mam pomysł na lepszy portret. Obiecałem, że wyślę. Podała. Za moją pracę policzyłem niewiele. Ot tyle, żeby wystarczyło na chleb i mleko.
Kiedyś, jakaś kobieta posadziła na krzesełku chłopca. To mógł być jej syn. Kilkuletni blondynek, drobny, ładny. Miał małą, ruchliwą twarzyczkę i oczy, w których czaiła się ostrożność. Skąd to wiem? Widziałem już takie oczy kilka razy. Wyciągnąłem do niego rękę, chłopiec skurczył się w sobie, a jego wzrok stał się jeszcze bardziej uważny. Usta mu drżały przez cały czas, kiedy rysowałem. Miałem wrażenie, że się bał. Byłem ciekaw, kto spowodował ten lęk. Poprosiłem o adres. Kolorowy portret jest lepszy niż czarno biały. Obiecałem, że wyślę.
Mówić dalej?

frag. opowiadania pt. “Portrecista” z cyklu “Mrok”